Brak ducha, nihilizm i chrystianofobia
Treść
Do tej nihilistycznej koncepcji życia, tak nachalnie propagowanej przez teatr  już co najmniej od pięciu, sześciu sezonów, można by właściwie się przyzwyczaić  i przestać reagować. Ale człowiek mający w sobie wolę życia, stworzony ku  nadziei, nie może obojętnie przyjmować perfidnie narzucanej mu ze sceny  pseudofilozofi, kierującej go w stronę samodestrukcji. Toteż reaguje. Różnie. W  każdym razie nie pozostaje obojętny. Podobnie jest z nurtem antyklerykalnym, aż  do znudzenia obecnym w przedstawieniach teatralnych. No i nieodłączną w nich  chrystianofobią. A wszystko to można określić jako erzac. 
Pustkę  duchową i intelektualną oraz nieudolność artystyczną spektakli, większość  reżyserów będących dziś na topie musi przecież czymś wypełnić, aby było o nich  głośno i kontrowersyjnie. Bo takie właśnie kryterium, jako główne, stosuje się  dziś w przyznawaniu nagród, zapraszaniu na festiwale, itp.
Dobór spektakli na  tegorocznych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych trudno określić jako  reprezentatywne dla naszego życia teatralnego. Jest to bowiem, tak jak i w  ubiegłym roku - dość subiektywny dobór. Powiedziałabym nawet - wyraźnie  tendencyjny. Choć, na szczęście, pojawiły się wyjątki, co zresztą i tak nie  zmienia postaci rzeczy. Do tych chwalebnych wyjątków należy bardzo piękne,  nasycone głębią myśli na temat przemijalności życia i przechodzenia na jego  drugą stronę, doskonale aktorsko zagrane (Anna Polony, Anna Dymna, Dorota Segda,  Jerzy Trela) i znakomicie formalnie rozwiązane przedstawienie Piotra Cieplaka  "Król umiera, czyli ceremonie" Eugéne Ionesco ze Starego Teatru w Krakowie.  Pisałam już o tym spektaklu w oddzielnej recenzji. 
Do pozytywów należy także  prezentacja (lecz nie w głównym nurcie festiwalu, a w ramach imprez  towarzyszących) kilku przedstawień Białostockiego Teatru Lalek. Najciekawsze z  nich - "Sklepy cynamonowe" według prozy Schulza wyreżyserował Frank Soehnle, a  dekoracje i kostiumy są dziełem Sabine Ebner. W swojej interpretacji opowiadań  Schulza reżyser główny akcent tematyczny postawił na przemijaniu. To doskonały,  wzorcowy wręcz przykład umiejętności wykorzystania bogactwa animacji immanentnie  tkwiącej w teatrze lalkowym. Ale żeby to wydobyć, trzeba prawdziwego artyzmu i  wielkich umiejętności warsztatowych. W innej technice plastycznej zrealizowano  spektakl "Spalona powieść", będący adaptacją tekstu Jakowa Gołosowkera, więźnia  Workuty. W "Spalonej powieści" wyraźnie czuje się inspirację autora powieścią  Bułhakowa "Mistrz i Małgorzata". Rzecz nawiązuje do tak podstawowych i  odwiecznych wartości jak dobro i zło. Spektakl prowadzony w spowolnionym tempie  ma zbiorową narrację, która tworzy specjalny rytm przedstawienia. Duże wrażenie  sprawia strona plastyczna spektaklu. Szkoda tylko, że nie do końca jasna jest  sprawa finału i pointy.
Na diametralnie przeciwnym biegunie znalazły się  pozostałe spektakle festiwalu. Największym kuriozum okazał się tasiemcowy bubel  Krystiana Lupy "Factory 2" ze Starego Teatru w Krakowie, o czym pisałam już w  oddzielnej recenzji. Dodam tylko, że nie widzę żadnego, ale to żadnego powodu,  dla którego reżyser zrealizował tego nudnego, bez żadnej wartości gniota. No i  dlaczego tę marność nad marnościami zaproszono na festiwal. Bo już sam fakt  uczestniczenia w Warszawskich Spotkaniach Teatralnych stanowi przecież pewien  rodzaj wyróżnienia. 
To samo zdziwienie wyrażam z powodu przedstawienia  Michała Zadary "Ifigenia. Nowa tragedia" według Racine'a, również ze Starego  Teatru w Krakowie. Kiedyś nazwałam Zadarę Stachanowcem teatru i podtrzymuję to  określenie. Jeśli w takim tempie jak Zadara "trzaska się" przedstawienia jedno  po drugim, na różnych scenach teatralnych, nie biorąc nawet oddechu na przerwę i  przemyślenie tematu, to albo się jest geniuszem, albo cwanym hochsztaplerem.  Zadara geniuszem nie jest. A "Ifigenia. Nowa tragedia", przy tekście której  majstrował wespół z innym stachanowcem, Pawłem Demirskim - to prawdziwa tragedia  poziomu artystycznego i pustki myślowej. Stąd pewnie te huraganowe wichry, które  Zadara zainstalował na scenie i skierował na widownię tak, że prawie urywają  głowy widzom. No, bo skoro nie ma się wiele do powiedzenia w warstwie  intelektualnej, to trzeba widza czymś zainteresować.
Nieporozumieniem  całkowitym było też zaproszenie spektaklu "Trzy siostry" z Teatru Norwida w  Jeleniej Górze, w reżyserii Krzysztofa Minkowskiego. W programie widnieje  nazwisko Antoniego Czechowa, ale na scenie oglądamy jakieś grafomańskie  wypociny, gdzie Natasza (Monika Dawidziuk) rozbiera się i chodzi po stole, zaś  "zakochany" w Maszy (Rozalia Mierzycka) Wierszynin (Bogusław Siwko) brutalnie  chwyta ją i targa za włosy i tylko patrzeć jak rąbnie swoją ukochaną o podłogę  wyrywając jej przy tym garść włosów. "Atrakcja" goni "atrakcję": oto rozebrany  do naga baron (Robert Mania) paraduje po scenie nie wiedzieć w jakim celu, zaś  Andrzej (Robert Dudzik), brat trzech sióstr, z gołym brzuchem i nieodłączną  butelką wódki, kładzie na stole trzymane w rękach tenisówki. Reżyser zadbał też  o stronę wokalną przedstawienia - ni stąd, ni zowąd postaci Czechowa śpiewają:  "O Maryjanno, gdybyś była zakochaną, nie spałabyś tę noc" itd. Cóż za "wnikliwe"  odczytanie dramatu Czechowa. Że nie wspomnę już o fatalnym aktorstwie, to chyba  najgorszy poziom w całym festiwalu. No ale przy takiej nieudolności  reżyserskiej, to pewnie i tak nieźle - w pojęciu reżysera, oczywiście.
Nie  mogło zabraknąć - jak zawsze zresztą - silnych akcentów obrazoburczych.  Specjalistka od takich scen, Agata Duda-Gracz, w swojej inscenizacji "Balkonu"  Geneta (Teatr Jaracza w Łodzi) przeszła wręcz samą siebie. Różne rzeczy już  widziałam w jej "twórczych" inscenizacjach, ale żeby Matka Boska zjeżdżała z  sufitu w domu publicznym (bo akcja "Balkonu" tam właśnie się dzieje) - to  rzeczywiście novum! Ażeby jeszcze bardziej "podgrzać" atmosferę skandalu,  reżyserka w tym kloacznym kontekście umieściła postać przechadzającego się  Chrystusa. Jej wyobraźnia pracuje jak cyborgowa maszyna, wystarczy zaprogramować  na przykład scenę nawiązującą do piety. No i jak zwykle u Dudy-Gracz warstwa  myślowa leży odłogiem, zaś cała energia "twórcza" skupiona jest na "dowaleniu"  Kościołowi i wierzącym. Te porozrzucane luzem obrazki, scenki nie tworzą żadnej  spójnej całości. Są tylko pretekstem do zaszokowania widza czymś  nieobyczajnym.
W tym kontekście aż wstyd mówić o tym, że brakuje mi w teatrze  przedstawień skłaniających do kontemplacji duchowości człowieka, jego życia  wewnętrznego, trawiących go rozmaitych wątpliwości, z którymi się boryka w  świecie tak bardzo dziś nieprzyjaznym człowiekowi, zwłaszcza jeśli idzie o  wymiar duchowy. Bo, według dzisiejszych stachanowców, moje pragnienia wyraźnie  trącą ciemnogrodem.
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Nasz Dziennik" 2009-06-06
Autor: wa
