Cztery miesiące po smoleńskim morgu
Treść
To było równo cztery miesiące temu. Do dziś pamiętam tamto spotkanie,  twarz lekarza, ponurą atmosferę i wstrząsający obraz na ekranie  komputera doktora Michaiła Pietrowicza Maksymienkowa, lekarza, który był  szefem zespołu przeprowadzającego badanie sekcyjne ciała Lecha  Kaczyńskiego, prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
Do dziś  nie mogę zrozumieć, dlaczego tak musiała się skończyć droga odbudowy  naszej Ojczyzny w imię prawdy, godności i sprawiedliwości, po jakiej  kroczył Lech Kaczyński. Droga wyznaczona przez zupełnie inną wizję  Polski i Europy niż ta, którą wyznacza format jej obecnych przywódców.  Po czterech miesiącach od mojej pierwszej wizyty w Smoleńsku widzę to  coraz lepiej.
Budynek przy Szosie Rosławskiej nie ma nawet numeru.  Gdy koniecznie trzeba napisać jego adres, podaje się odpowiedni  kilometr. Wokół tylko warsztaty i magazyny. Kiedy się zbliżamy,  pierwsze, co rzuca się w oczy, to potężna brama, kamery i druty  kolczaste. Szybko się jednak okazuje, że to pomyłka - wszystkie te  zabezpieczenia mają chronić pieniądze jakiegoś banku, który ma tutaj  bazę transportową. Budynek Zakładu Ekspertyz Medycyny Sądowej w  Smoleńsku nie potrzebuje tylu krat i strażników. Wejść jest tu łatwo.  Rodziny zmarłych podjeżdżały co jakiś czas z karawanami firm  pogrzebowych. Na korytarzu czeka kolejka interesantów, których bliscy  niedawno odeszli w okolicznościach, które wymusiły przeprowadzenie  sekcji zwłok. Biurokracja nie omija nikogo, więc aby śmierć była w pełni  legalna, na druczkach musi się znaleźć przepisowa liczba pieczęci  różnych kształtów i kolorów.
W smoleńskim morgu (kostnicy) panowała  straszna atmosfera. Później widziałem obiekt tego typu w Moskwie.  Ogromny budynek był bardzo nowoczesny, czysty, sterylny, pracownicy  chwalili się osiągnięciami w wyjaśnianiu (dzięki swoim ekspertyzom)  głośnych spraw kryminalnych, ludzkie szczątki były odpowiednio  przechowywane, wszystko odbywało się z należytą dyskrecją i godnością. W  Smoleńsku było inaczej. Tu korytarze zajmują szpitalne łóżka ze  zwłokami ludzi, często w strasznym stanie. Pomieszczenie, w którym przed  chwilą odbywała się sekcja, jest otwarte: wietrzy się, stół jest już  wymyty, ale obok niego kałuża jakiejś cieczy wygląda tak, że odwracam  wzrok. Trupi odór roznoszący się po wszystkich korytarzach przyprawia o  mdłości. Pewnie dlatego każdy, kto tu wejdzie, stara się jak najszybciej  zakończyć formalności i, nie pytając o nic, uciekać.
Nie wiem, o  czym myślał doktor Maksymienkow, gdy przywieziono ciało prezydenta  Polski. Czy to był dla niego tylko jeszcze jeden rutynowy przypadek  człowieka, który zginął w wypadku? W rozmowie z "Naszym Dziennikiem"  zachowywał się tak, jakby niczemu się nie dziwił, wszystko było od  początku jasne, a jego nocna praca stanowiła tylko wymaganą przez prawo  formalność. Nie pytać, nie zwracać na siebie uwagi - to wypróbowana  strategia przetrwania w sowieckim systemie represji. Czyżby odzywał się  tamten instynkt?
- Wszyscy zginęli - mówili z takim samym spokojem  funkcjonariusze OMON i ministerstwa sytuacji nadzwyczajnych polskim  BOR-owcom. Jasne, że dziewięćdziesięciu sześciu ludzi nic nie znaczy.  "Ludzi u nas wielu" - mówią często Rosjanie, w szkołach na pamięć uczą  się słów wiersza Majakowskiego, poety rewolucji: "Jednostka bzdurą,  jednostka zerem". 
Lech Kaczyński nie był jednak carem ani  generalissimusem, ani innym pierwszym sekretarzem. Ten obcokrajowiec nie  uchodził nawet za przyjaciela tych, którzy dzisiaj na Kremlu  przestawiają figurki politycznej szachownicy postsowieckiej Rosji.  Dlatego figuruje jako pozycja w ewidencji, jeden z wielu plików na dysku  komputera.
Tego właśnie komputera dotyczy ostatnie wspomnienie,  jakie mogę jeszcze przytoczyć. To kilkadziesiąt zdjęć dokumentujących  nocną pracę zespołu lekarzy w tym obskurnym miejscu. Nie pytaliśmy o nic  podobnego. Michaił Pietrowicz sam zawołał mnie, żeby podejść z drugiej  strony biurka i popatrzeć na ekran. Widok, którego nie zapomnę do końca  życia, był przerażający nie ze względu na widoczne obrażenia. Na  pierwszym miejscu było poczucie, że w tym, co się stało 10 kwietnia,  została poniżona moja Ojczyzna. Człowiek, który był jej prawnym  uosobieniem, znalazł się w tym miejscu, pod władzą ludzi innej  cywilizacji, którym obce jest europejskie poczucie godności człowieka i  jego praw.
Dzisiaj, gdy pozycja Polski na arenie międzynarodowej  słabnie z dnia na dzień, a nasi przedstawiciele nie walczą o narodowe  interesy i coraz mniej jest poszanowania dla praw, jakie kultura Zachodu  zawsze uważała za niezbywalne, przychodzi mi do głowy myśl, że  zatrzymany lot prezydenckiego samolotu w kierunku Katynia to znak  odwrócenia porządku wpływów. Teraz to Wschód ma nas nauczać, pokazywać i  przekazywać swoje wzorce. Nie tylko w Polsce, ale także w Brukseli i  Waszyngtonie. Po wizycie w smoleńskim morgu już wiem, jak się kończy  proces odwracania porządku wpływów.
Piotr Falkowski
Nasz Dziennik 2010-12-20
Autor: jc
