Rosjanie nas nie ostrzegali
Treść
Ministerstwo Spraw Zagranicznych zdementowało informację, że istnieją  dokumenty potwierdzające jakoby Rosjanie jeszcze przed obchodami 70.  rocznicy zbrodni katyńskiej ostrzegali stronę polską przed planowanym  lądowaniem prezydenckiego Tu-154M w Smoleńsku i proponowali rzekomo  lepiej przygotowane lotnisko. Tych doniesień nie potwierdza też  Dowództwo Sił Powietrznych.
Tezę o ostrzeżeniach Rosjan i  propozycji lądowania w Briańsku położonym 250 km od Katynia próbowała  przeforsować "Gazeta Wyborcza", która - powołując się na źródła  rosyjskie - wskazywała ponadto, że to tylko stronie polskiej zależało na  lądowaniu w Smoleńsku. Ministerstwo Spraw Zagranicznych twierdzi  jednak, że nic mu na ten temat nie wiadomo i że żadnej dokumentacji  poświadczającej tę tezę nie posiada. - Sprawdziliśmy naszą dokumentację.  Z notatek, które były prowadzone zarówno przez Departament Wschodni,  jak i nasz protokół dyplomatyczny w trakcie przygotowań do wizyty  wynika, iż nie znajdujemy żadnej wzmianki, aby taka sugestia była  wysuwana - mówi Piotr Paszkowski, rzecznik prasowy resortu. Odniósł się  on też do sugestii "Gazety", że to pasażerowie samolotu - śp.  wiceminister Andrzej Kremer i Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny  Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa - jeszcze na etapie organizacji  lotu mieli nakłaniać Rosjan do wyrażenia zgody na lądowanie w Smoleńsku.  - Rozmawiałem z ministrem Kremerem. Nigdy mi nie wzmiankował, aby taka  sugestia była wysuwana. W każdym razie, w obszernych notatkach, które  były sporządzone w trakcie licznych spotkań przygotowujących obchody,  nie zachowała się żadna wzmianka, by taka sugestia była wysuwana - mówi  Paszkowski. Zastrzegł, że wyznaczenie lotnisk zapasowych nie leży w  kompetencji MSZ, ale służb lotniczych, które sporządzają określony plan  lotu. Resort nie odpowiedział na pytanie, czy wyznaczenie lotnisk  zapasowych miało miejsce podczas organizowania lotu do Smoleńska  premiera Donalda Tuska 7 kwietnia. 
Informacji jakoby ze strony  Rosjan padły jakiekolwiek sugestie o konieczności wybrania innego  lotniska niż w Smoleńsku nie potwierdza też Dowództwo Sił Powietrznych. -  Kancelaria Prezydenta RP, kancelaria premiera, kancelaria marszałka  Sejmu i kancelaria marszałka Senatu - to są dysponenci, którzy  wyznaczają lotnisko docelowe. My przygotowujemy stosowną dokumentację.  Tak samo jest w przypadku lotniska zapasowego, które zamawia dysponent -  powiedziano nam w Dowództwie. Równie oszczędny w słowach był Paweł  Graś, rzecznik kancelarii premiera, który stwierdził tylko, iż kwestia  ta stanowi element badania komisji i prokuratury.
- Zgodnie z jedną z  wersji śledczych przyjętą przez prokuratorów prowadzących śledztwo,  kwestia organizacji lotu jest wyjaśniana w toku śledztwa - informuje  Naczelna Prokuratura Wojskowa. 
Z kolei eksperci dementują sugestię  "GW", że istniała procedura udzielania gwarancji bezpieczeństwa  lądującym na lotniskach samolotom. Jak twierdzi Sławomir Kasjaniuk z  magazynu "Lotnicza Polska", taka procedura jest mu zupełnie nieznana.  Potwierdzają to też piloci, którzy kiedyś latali na Tu-154M. 
Eksperci  zaprzeczają też doniesieniom "Wyborczej", że na lotnisku Siewiernyj  zainstalowany jest prymitywny system naprowadzania. Jak zaznacza gen.  Anatol Czaban, szef szkolenia Sił Powietrznych, lotnisko to przyjmowało  już wcześniej samoloty Tu-154M, i nikt nie zgłaszał żadnych problemów.  Przypomina, że tuż przed tragedią do lądowania podchodził rosyjski  transportowiec Ił-76, znacznie cięższy od tupolewa. Zdaniem Czabana,  lotnisko spełniało wszystkie kryteria lądowań nieprecyzyjnych. Ponadto  samolot miał zainstalowany na pokładzie system pomocy do precyzyjnego  lądowania (ILS). Radiowy system nawigacyjny ILS zapewnia bezpieczne  lądowanie w trudnych warunkach atmosferycznych, w ograniczonej  widoczności i podczas niskiego zachmurzenia. Ponadto samolot miał tzw.  platformę z GPS - urządzeniem, które dokładnie pokazuje miejsce nad  terenem, nad którym znajduje się maszyna. 
Rewelacjami "Gazety"  zaskoczona jest prof. dr hab. Krystyna Czuba, medioznawca z UKSW w  Warszawie i WSKSiM w Toruniu. - Argumenty "Gazety Wyborczej" niepoparte  właściwie żadnymi informacjami ze strony rządu wprowadzają tylko  niepotrzebny zamęt informacyjny i tym samym służą dezinformacji. Jest to  szczególnie niebezpieczne w czasie kampanii wyborczej, co mogą  wykorzystać z kolei pewne ugrupowania - zauważa. Podkreśla też, że  stawianie takich tez należy oceniać w kontekście ciągle niejasnych  relacji rządu Donalda Tuska z Kremlem. 
Anna Ambroziak
Nasz                                               Dziennik             2010-05-18
Autor: jc
