Śpiew to moja pasja i życie
Treść
Z Arturem Rucińskim, barytonem, solistą stołecznej Opery Narodowej, rozmawia  Adam Czopek
Zakończył się kolejny sezon w Pana karierze, jak  minął, co przyniósł?
- To był udany, ale też bardzo pracowity sezon.  Wziąłem udział w przesłuchaniach do Staatoper unter den Linden w Berlinie,  prowadził je Daniel Barenboim, który z mety zaproponował mi w przyszłym sezonie  debiut partią tytułowego Eugeniusza Oniegina w operze Piotra Czajkowskiego.  Jednocześnie maestro polecił mnie w kilka ważnych miejsc. Jednak nie chciałbym  na ten temat nic mówić przed podpisaniem kontraktów. W tym sezonie miałem też  okazję pracować z Valerym Giergievem, który wróci do naszego teatru w przyszłym  sezonie i już zaproponował mi, bym zaśpiewał pod jego batutą partię Oniegina. W  moim artystycznym życiorysie pojawi się niebawem nazwisko trzeciego znakomitego  dyrygenta, to Neville Marriner, pod batutą którego wykonam 1 września [w ramach  obchodów 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej - przyp. A.Cz.] partię  barytonową w "Requiem wojennym" B. Brittena. W kwietniu śpiewałem partię Lescaut  w koncertowej wersji "Manon Lescaut" Pucciniego pod batutą Miguela  Gómeza-Martineza podczas Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena w  Warszawie. Nagrałem w tym sezonie dwie płyty, ukażą się one po wakacjach. Jedna  z nich to moja płyta solowa z ariami operowymi i pięknymi pieśniami Karłowicza.  Drugą nagrałem z Jolantą Sobotko, są na niej pieśni Fryderyka Chopina. Ten sezon  przyniósł mi debiut w nowej roli ojca Urbana Grandier w "Diabłach z Loudun" K.  Pendereckiego. Śpiewałem ją w premierze otwierającej nowy gmach Opery  Krakowskiej. Wszystko wskazuje na to, że w przyszłym sezonie też mi pracy nie  zabraknie, oby tylko zdrowie dopisało. O planach powiem tylko tyle, że już  podpisałem kontrakt z organizatorami znanego festiwalu w Bregenz, gdzie w  przyszłym roku będę śpiewał partię Tadeusza w premierze "Pasażerki" M.  Weinberga. Jestem również po przesłuchaniu w La Scali. 
Generalnie  jest Pan śpiewakiem budującym repertuar w oparciu o włoskie belcanto. Jak doszło  do tego, że zdecydował się Pan zaśpiewać partię ojca Grandier?
- Długo  się zastanawiałem nad przyjęciem tej propozycji. Przeważyły dramatyczne losy  ojca Grandier dające mi ogromne możliwości wokalnego i aktorskiego wykreowania  postaci z krwi i kości. Dotychczas śpiewałem raczej liryczne partie hrabiów,  książąt i cyrulików, a tutaj nadarzyła się okazja sięgnąć po pełen dramatyzmu  świat przeżyć mojego nowego bohatera. Przygotowanie tej trudnej wokalnie partii  przekonało mnie, że jestem w stanie nauczyć się wszystkiego. 
Pana  dotychczasowa kariera związana jest przede wszystkim z polskimi scenami. Występy  zagraniczne pojawiają się w Pańskiej dotychczasowej karierze rzadko, nie ma Pan  parcia na zagranicę?
- To była moja w pełni świadoma decyzja, że początek  kariery będzie związany z polskimi teatrami. Nie żałuję tego kroku, więcej,  jestem z tej decyzji dumny! Śpiew to moja pasja i moje życie, ale zrobienie  wielkiej kariery nie może się odbywać za wszelką cenę. Najpierw szczęście moich  bliskich, dopiero później kariera. Cieszy mnie też fakt, że w Polsce po każdym  występie mam miłe dowody sympatii publiczności, a i oceny krytyków też dają mi  powody do satysfakcji. Dotychczas zaśpiewałem na polskich scenach 17 partii,  najchętniej wracam do "Łucji z Lammermoor", gdzie śpiewam partię hrabiego  Ashtona. Na zdobywanie zagranicznych scen przyjdzie jeszcze czas, zresztą już  powoli i w tym względzie następują zmiany. Jednak w tej chwili najważniejsza dla  mnie jest moja rodzina i grono przyjaciół, a to wymaga, żebyśmy jak najczęściej  byli razem. Ponadto na polskich scenach śpiewam te partie, które warunkują mój  stały rozwój i sprawiają mi radość. Szybko się okazało, że moje postępowanie  przynosi rezultaty, propozycje zagranicznych występów zaczęły spływać same.  Wybieram te, które uwzględniają moje aktualne możliwości  wokalne.
Proszę przypomnieć, jak wyglądały początki Pańskiej  kariery?
- Studiowałem w Akademii Muzycznej w Warszawie w klasie prof.  Jerzego Knetiga. Debiutowałem jako Gugliemo w studenckim przedstawieniu "Cosi  fan tutte" Mozarta. W 2001 roku śpiewałem rolę Papagena w "Czarodziejskim  flecie" Mozarta w Warszawskiej Operze Kameralnej podczas tournée teatru po  Hiszpanii. W kwietniu 2002 roku debiutowałem partią tytułowego Eugeniusza  Oniegina na scenie Opery Narodowej w Warszawie pod batutą Jacka Kaspszyka.  Później śpiewałem na tej scenie m.in. Lorda Ashtona w "Lucji z Lammermoor",  Figara w "Cyruliku sewilskim", Księcia Jeleckiego w "Damie pikowej", Niklasa i  Muzę w "Opowieściach Hoffmana" oraz Walentego w "Fauście". Jestem też laureatem  kilku międzynarodowych konkursów wokalnych: we Lwowie, im. Adama Didura w  Bytomiu, Belvedere w Wiedniu. 
Jak na śpiewaka o niezbyt długim stażu  cieszy się Pan niezwykłą popularnością, czego ma Pan wiele dowodów. Co znaczy  dla Pana uznanie publiczności i krytyki?
- Jest to dla mnie niezwykle  ważne, czasami jestem zupełnie zaskakiwany tymi dowodami uznania. Często  wychodzą one od ludzi znakomicie się znających na operowym śpiewie. Mam też od  lat swoją wierną publiczność, co wyjątkowo sobie cenię. Jestem przekonany, że  uznanie publiczności uskrzydla i jest każdemu artyście potrzebne, bo dowodzi, iż  jego praca ma sens.
Buduje Pan karierę z niezwykłą rozwagą. Co leży u  jej podstaw?
- Przede wszystkim każdy śpiewak powinien bardzo ostrożnie  dobierać repertuar, uwzględniając aktualne możliwości swojego głosu. Nie można  porywać się zbyt wcześnie na wielkie partie dramatyczne. A z czymś takim  spotykają się młodzi śpiewacy bardzo często. Jak tylko o młodym śpiewaku zaczyna  być głośno, to bardzo często takie propozycje są mu składane. Uważam, że do  przyjmowania nowych propozycji należy podchodzić bardzo ostrożnie i przyjmować  tylko te, które pomogą nam w wszechstronnym rozwoju warsztatu wokalnego. Głos  każdego śpiewaka dojrzewa z wiekiem i to musi być wyznacznikiem przyjmowanych  propozycji. Głosem należy gospodarować bardzo rozważnie. Dopiero takie  postępowanie zabezpiecza młodego śpiewaka zbytnim i szybkim zużyciem głosu,  którego przecież powinno starczyć na wiele lat. W moim przypadku na wielkie role  dramatyczne przyjdzie jeszcze czas. Jago w "Otellu", Scarpia w "Tosce" czy  tytułowy Rigoletto muszą jeszcze poczekać przynajmniej 5-10 lat. W tej chwili  rozważam przyjęcie propozycji zaśpiewania Escamilia w "Carmen", myślę, że już  mogę tę partię zaśpiewać. Jednak generalnie na razie powinienem się  skoncentrować na partiach w typie Oniegina, Ashtona, Don Giovanniego. Marzę o  zaśpiewaniu partii markiza Posy w "Don Carlosie" G. Verdiego, to jedna z  najpiękniejszych partii barytonowych.
Partie którego kompozytora są  najbardziej wskazane dla młodego śpiewaka?
- Świetną szkołą dla  rozpoczynającego zawodową drogę śpiewaka są role w operach Mozarta, uczą  dyscypliny i precyzji, które są niezmiernie ważne. Mozart pozwala na doskonałe  opanowanie warsztatu wokalnego, co umożliwia sięganie po cięższe role. Mozart to  dla śpiewaka doskonała szkoła. Kiedy już śpiewa się szeroki repertuar, dobrze  jest na chwilę wrócić do mozartowskich partii, to znakomita higiena dla  głosu.
Proszę na zakończenie naszej rozmowy zdradzić, co sprawiło, że  został Pan śpiewakiem operowym?
- Mimo że pochodzę z muzycznej rodziny,  moi rodzice występowali w zespole Mazowsze, to śpiewakiem operowym zostałem  właściwie przez przypadek. Myślałem o śpiewie rozrywkowym, zamierzałem startować  na wydział jazzowy w średniej szkole muzycznej przy Bednarskiej. Tam spotkałem  znaną śpiewaczkę panią Bożenę Betley, która po przesłuchaniu powiedziała: "Musi  pan rzucić palenie i powinien pan spróbować iść w stronę opery". Dzisiaj jestem  wdzięczny pani profesor, że zainteresowała mnie operą i pchnęła w jej kierunku.  Na dodatek zgodnie z jej życzeniem przestałem palić  papierosy.
Dziękuję za rozmowę i życzę spełnienia marzeń oraz tego, by  nadchodzący sezon był równie udany jak ten miniony. 
"Nasz Dziennik" 2009-08-11
Autor: wa
